F The Killers | Rebel Diamonds Tour | Lipiec 2024 | The O2, Londyn - Fuzja Smaków

The Killers | Rebel Diamonds Tour | Lipiec 2024 | The O2, Londyn

     





Długa jest moja historia z The Killers, bo wdarli się do mojej muzycznej bańki przy okazji IO w Pekinie w 2008 roku. Wtargnęli tam razem z "All These Things That I've Done" i reklamą Nike (była to bodajże kampania "Courage", która zestarzała się wybitnie źle, bo jest tam i Lance Armstrong, i Oscar Pistorious, ale gdybyśmy wiedzieli to, co wiemy teraz, wiele rzeczy by się po drodze nie wydarzyło). A potem wyszła "Day&Age" i zostali już ze mną na dobre, najbardziej intensywnie właśnie w tych pierwszych latach. Znakomite czasy oglądania przed wyjściem do szkoły MTV Rocks, było, minęło i już nie wróci, podobnie jak muzyka do MTV.

W każdym razie ten koncert to było takie "a dream 12 years in the making", bo w 2011 nie poszłam na ich koncert (za blisko, za małe wyzwanie? Tego nie wiemy, ale grali z 700 m w linii prostej od mojego ówczesnego mieszkania). Nie przestałam tego żałować, bo później przestali uwzględniać Polskę w swoich trasach, potem Brandon zaczął swoje solo projekty i myślałam, że na żywo to już ich raczej nie usłyszę. Na tym koncercie znalazłam się zupełnie przypadkiem, bo wyjazd do Londynu planowałam z innego powodu, ale sprawdziłam przy okazji, czy aby nie grają... i jak się okazało, grali.


Przyjemność zdobycia biletu na płytę kosztowała mnie ok. 100 funtów, więc całkiem sporo, nawet uwzględniając obecne koncertowe warunki. Plus jest taki, że O2 w środku wcale aż tak duża nie jest, więc bez większego problemu można zająć sobie na płycie takie miejsce, żeby widzieć scenę. Dużym minusem dla mnie jest obecny system dystrybucji biletów online - kupuje się go za pośrednictwem AXS, ale żeby mieć do niego dostęp, trzeba zainstalować apkę O2 i dopiero z tego poziomu ponownie się logować (a do tego trzeba zakładać konto na tego samego maila, z którego korzystamy, kupując bilety na Ticketmasterze - mnóstwo potencjalnych problemów). 

O2 za to pozytywnie mnie zaskoczyła przy pierwszej wizycie, spodziewałam się typowej koncertowej hali, gdzie nie ma praktycznie żadnej infrastruktury poza kilkoma punktami z piwem i przekąskami. Dookoła za to są i instalacje artystyczne, i centrum outletowe, i mnóstwo knajp; słowem, jest gdzie spędzić czas przed koncertem, wprawić się w dobry nastrój i zjeść coś lepszego niż najdroższe nachos w życiu. Można też na O2 wyjść, ale pogoda akurat trafiła się typowo angielska, więc tym razem sobie darowałam (wygląda w każdym razie obiecująco, w taką turystyczną pułapkę mogłabym wejść).



Ale, do brzegu. W myśl zasady, że kochamy wszystkie europejskie miasta na trasie, ale Londyn jest naszym najbardziej rozpieszczanym dzieckiem, Anglia standardowo ma też w pakiecie lepszy support - więc trafiłam jeszcze dodatkowo koncert Travis, choć dotarłam na niego już dobrze po rozpoczęciu (kolejka do wejścia + przedłużona popodróżna drzemka). Bardzo przyjemna rzecz, słuchało się dobrze, całkiem fajna nostalgiczna wycieczka.

I wreszcie pojawili się oni, obiecując na wstępie, że mają dla nas rock'n'roll wprost z Las Vegas, w najlepszym wydaniu.

I nie kłamali.





The Killers grają zwięzły, zgrabny półtoragodzinny set praktycznie bez przerw, mało tu jest słów (za wyjątkiem nieco dłuższego wprowadzenia do A Dustland Fairytale), za to mnóstwo muzyki i show pełnego blichtru, blasku i rozmachu Las Vegas. Koncert otwiera Mr. Brightside i myślę, że to mówi najwięcej o wspaniałości, która nas czeka: otwierać coś takim bangerem i mieć jeszcze w zanadrzu całe mnóstwo kultowych kawałków to chyba bardzo przyjemny stan. 

Z tego co zauważyłam, setlista podczas całej serii koncertów w O2 raczej była stabilna, tylko codziennie zmieniała się kolejność. Sam dobór utworów za to świetny, doskonale na tych koncertach odnaleźli się i OG fani z czasów pierwszych płyt i te osoby, które odkrywały ich głównie przez nowszą twórczość. Nasz koncert skończył się akurat All These Things That I've Done i nie mogłabym sobie tego wymyślić lepiej, bo spięło to piękną klamrą całą moją przygodę z twórczością zespołu. 

Po tylu latach i trasach koncertowych wiele piosenek doczekało się już nowych aranżacji, które nadal nawiązują bezpośrednio do oryginalnego brzmienia zespołu, tylko w nieco odświeżonej wersji. Osobiście bardzo te manewry lubię, bo wtedy nawet chodząc na koncerty przez wiele lat i podczas różnych tras zawsze jest szansa, że coś nas zaskoczy - a te miłe rozczarowania, kiedy w kawałku znanym na pamięć udaje się odkryć coś zupełnie nowego.





Pomimo braku szczególnie rozbudowanego komponentu mówionego, mam bardzo dobre wrażenia co do kontaktu z publiką - entuzjazm Brandona, jego niesamowite pokłady energii, nieskrywana radość z bycia na scenie rozlewają się na publikę już od pierwszych minut koncertu. Obejrzałam całkiem sporo koncertowych nagrań (i wysłuchałam wielokrotnie ich płyty z Royal Albert Hall), więc wiedziałam, że wokalnie zdarza mu się łapać zadyszki i nie do końca brzmieć tak, jak na płytach... ale cała atmosfera towarzysząca występowi sprawia, że tego się na żywo praktycznie nie zauważa. Przeglądając swoje nagrania, oczywiście że to słyszę - ale będąc tam, zupełnie mi to nie przeszkadzało.

Brandon jest oczywiście najbardziej zauważalny, ale cały koncertujący zespół wprowadza na scenę taką energię, dla której chodzi się posłuchać muzyki na żywo. Od fenomenalnych chórków ze wspaniałą Ericą Canales, przez niepodrabialne gitarowe riffy, aż po jedynego w swoim rodzaju Ronniego Vannucciego Juniora - to jest tak sprawnie działająca machina, że widać w tym jednocześnie doskonale dopracowaną rutynę i ciągłą radość z grania dla publiczności z przestrzenią na okazjonalne odejścia od planu.


Jestem wyjątkowo wdzięczna za ten wieczór i za tę szansę posłuchania ich na żywo - i zabieram ze sobą tę jedną myśl, którą Brandon przytoczył, mówiąc przed A Dustland Fairytale o chorobie swojej mamy  i stracie: 

"There isn’t a grave deep enough, there isn’t a grave dark enough to keep her light out of my life".

 

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz