Kojarzycie te karteluszki, które poniewierają się zawsze gdzieś w zakamarkach torebek, kieszeni płaszcza, książkowych okładek i portfeli? Ja spisuję na nich przypadkowe myśli, filmy do obejrzenia, genialne pomysły na zdjęcia, zasłyszane piosenki, książkowe polecajki, a równie często zasłyszane w przeróżnych miejscach przepisy. Jeden z nich przez długi, długi czas wędrował ze mną (łącznie chyba przez trzy przeprowadzki) na
Niektórzy ludzie mają tę moc, że podrywają innych z kanapy. Inni, jak Nigella, sprawiają, że zamiast na matę do jogi kierują oni swoje kroki do kuchni. Jestem zdecydowanie bardziej podatna na wpływy Nigelli i zdecydowanie bliżej mi też do jej filozofii podejmowania w kuchni takich działań, które przy minimum wysiłku i czasu przynoszą maksimum efektu. To coś, co naprawdę cenię w jej przepisach: większość składników mam w szafkach (przyznajcie się, ale już - kto nie ma w lodówce zapomnianej butelki z syropem klonowym? Tej zakupionej z intencją przyrządzania instagramolubnych śniadań i goferków, a w rzeczywistości zacukrzonej na amen, jako że syrop jest niepraktycznym dodatkiem do zjadanych w drodze na przystanek kanapek?), nie muszę do nich wyciągać żadnych fancy urządzeń zakupionych w celu wypieczenia czegoś raz w roku, a jak coś nawet nie do końca wyjdzie, to można to zawsze połamać i podać cały ten bajzel jako trifle, udając, że tak miało być od początku.
To sernik idealny na jesień. Puszysty, bardzo kremowy, o delikatnym, karmelowym posmaku. Nie piekłam go zgodnie z zaleceniami w kąpieli wodnej (choć miałam takie intencje), a i bez tego okazał się rewelacyjny. Wybrałam też zdecydowanie mniejszą blaszkę (ok. 21 cm zamiast zalecanych 26), bo zdecydowanie bardziej wolę serniki nieco wyższe.
Nigellowy sernik z syropem klonowym
*z moimi zmianami
Spód:
75 g miękkiego masła
110 g pełnoziarnistych herbatników
Masa serowa:
4 duże jajka
50 g cukru pudru
125 ml syropu klonowego
1/2 łyżeczki soku z cytryny
Łyżeczka mąki ziemniaczanej
750 g białego sera (w temperaturze pokojowej)
Herbatniki skrusz na pył - ja zwykle wrzucam je do woreczka strunowego i rozgniatam za pomocą wałka. W wersji "mam ochotę umyć blender" traktuję je tym właśnie sprzętem. Domyślacie się pewnie, że częściej jednak korzystam z wałka.
Masło roztop w rondelku, do którego potem zmieszczą się pokruszone herbatniki. Wymieszaj - masa powinna przypominać mokry piasek. Wysyp ciasteczka na spód tortownicy (wcześniej wyłóż spód i boki folią aluminiową) i delikatnie ugnieć wypukłą stroną łyżki. Wstaw do lodówki na czas przygotowania masy serowej.
Wrzuć do misy miksera ser, mąkę i syrop klonowy. Miksuj przez dłuższą chwilę na średnich obrotach, aż wszystkie składniki się połączą - następnie dodawaj po jednym jajka i dolej sok z cytryny. Co ważne: masa będzie mało spoista. Jeśli zależy Wam, żeby sernik dobrze się kroił niedługo po upieczeniu, dodajcie usztywniacza (w stylu: budyń, sernix).
Sernik piecz przez około 1 godzinę i 15 minut w temperaturze 180 stopni Celsjusza. Potem uchyl drzwiczki piekarnika, pozwól mu ostygnąć i wstaw na kilka godzin - a najlepiej na całą noc - do lodówki.
„Lissy” balansuje na wielu
granicach: tej między światem realnym i metafizycznym; tańczy na cienkiej linii
pomiędzy powieścią gatunkową i delikatną wariacją na jej temat; wreszcie sama akcja
powieści rozgrywa się w pobliżu granicy dwóch państw. D’Andrea inspiruje się
twórczością króla gatunku, subtelnie wplatając jednak w obowiązkowe dla gatunku
elementy wątki baśniowe. Nie brak tu też
nawiązań do klasyków horroru: są bowiem i wyraziste postaci niosące potężny
bagaż doświadczeń, i rosnące z każdą stroną napięcie, a wszystko osadzone na
tle niewzruszonych masywów włoskich Dolomitów. Czego zatem brakło, by móc z
czystym sumieniem powiedzieć, że to książka w każdym tego słowa znaczeniu
fantastyczna?
Trudno w tej historii jednoznacznie wskazać głównego bohatera:
autor prowadzi historię wielotorowo, pozwalając czytelnikowi spojrzeć na tę
samą sytuację z perspektywy różnych osób. Ich portrety nakreślone są w sposób
delikatny, choć emocjonalny, ale bez wątpienia jednak to obecność – lub
nieobecność - Marlene pociąga za sobą niesamowity łańcuch zdarzeń, odsłaniając
kolejne tajemnice z przeszłości pozostałych postaci. A tych jest sporo i
zasadniczo to na tym założeniu opiera się ta historia: każdy z nas coś skrywa.
Każdy jest uwikłany w błędy przeszłości i pomyłki naszych przodków, rzutujące
na podejmowane przez nas decyzje. Zniknięcie Marlene diametralnie zmienia życie
dwóch nie mających ze sobą nic wspólnego mężczyzn: jej siejącego postrach męża,
Herr Wegenera, oraz samotnika zamieszkującego położone wysoko w górach
gospodarstwo, Simona Kellera. Chwila jej pojawienia się w górskiej chacie jest jednak
przełomowa dla osób w przeróżnych zakątkach globu, zatem Marlene dysponuje
niesamowitą wprost mocą – pięknie został tu wpleciony wątek efektu motyla.
Niewątpliwym plusem tej historii jest fakt, że nie jest ona przeładowana
bohaterami, a wątek każdego z nich jest doskonale zarysowany i wiele wnosi do
całej historii. Nie ma tu postaci zbędnych, robiących w tle sztuczny tłum;
każda ma swoje miejsce i uwypukla konkretny wątek opowieści.
Luca D’Andrea sięga po
chętnie wykorzystywany motyw zamknięcia i izoluje swoich bohaterów wśród
surowych, nieprzyjaznych górskich pejzaży. Co ciekawe, w wersji polskojęzycznej
tytułową rolę przypisuje się Lissy – w wersji anglojęzycznej jest wręcz
przeciwnie i tytuł bezpośrednio wskazuje na potęgę gór. To niezwykle istotne,
bo włosko-austriackie Dolomity stają się w tej historii powiernikiem najgłębiej
skrywanych sekretów, mrocznym widmem dziecięcych przeżyć i śmiertelną pułapką. Naturalną
konsekwencją wyboru miejsca akcji jest także subtelne nawiązanie do historii
Europy – podane w delikatny, niezbyt nachalny, ale oczywisty dla uważnego
czytelnika sposób. Uwięzieni w tej surowej scenerii bohaterowie są zdani na to,
co przyniosą im wzajemna egzystencja na tak niewielkiej przestrzeni, napięte
jak postronki nerwy i odrobina zdarzeń z pogranicza realizmu i świata
fantastycznego. Osamotnienie wzmaga jednak zajrzenie w głąb tych meandrów duszy,
gdzie kryją się nasze najsilniej skrywane lęki; w głąb miejsc, gdzie uśpione
czyhają upiory przeszłości.
Szkopuł tkwi w lakonicznym stylu autora, który nie
każdemu może przypaść do gustu. Zdania są krótkie, kilkuwyrazowe, na próżno
szukać w tej historii barokowych epitetów i rozbudowanych zdań. W pewnym
momencie jednak ten dość ciekawy zabieg, skutecznie wyróżniający książkę na tle
typowych thrillerów, staje się dla autora pułapką – niektóre akapity
przypominają pojedyncze wyrazy poprzecinane kropkami. Należy natomiast oddać
właściwe honory tłumaczowi, który tę manierę oddał wręcz znakomicie. Pomimo
konsekwentnie stosowanej, dość oszczędnej narracji, fabuła nie rozwija się w
spektakularnym tempie, a czytelnik musi do punktu kulminacyjnego zmierzać
równie wytrwale i zawzięcie, co mieszkańcy górskiej chaty do położonego w
dolinie miasteczka. Czyli długo, a przy niekorzystnych warunkach nawet
bezowocnie.
„Lissy” jest sprawnie skonstruowaną historią pełną
wyrazistych postaci – jedynym, co w niej zawodzi, ale co skutecznie może
zniechęcać co niecierpliwszych czytelników do kontynuowania lektury, jest
stosunkowo monotonny i urywany styl autora. Trudno też nie oprzeć się pokusie
porównywania książki do historii opowiedzianych przez Stephena Kinga, bo mają
one zdumiewająco dużo elementów wspólnych. Jest tu i odosobniona chata, i
szalejąca śnieżna zamieć, małe miasteczko, w którym zło kładzie się cieniem na
życiu zwykłych ludzi. Nawet tytuł brzmi jakby podobnie. Wszystkie te elementy
złożone jednak w całość stanowią spójną, dobrą, ale nie wstrząsająco znakomitą
historię.
6 comments:
Prześlij komentarz