W życiu nie byłam w Poznaniu (tzn. teraz to już byłam), a jednak lata zaczytywania się w książkach Małgorzaty Musierowicz sprawiły, że niektóre jego rejony znałam jak własną kieszeń. Zdumiewające w jakich zaułkach potrafi się odnaleźć bystry czytelnik w całkiem obcym mieście, kiedy zaglądanie w takie miejsca nie przychodzi mu do głowy w jego własnych, dobrze znanych rewirach ;) Poznań zawsze był mi nie po drodze, bo daleko, bo trudno sensownie dojechać (spoglądam tu w kierunku wszystkich tych pojazdów, które do miasta dojeżdżają w okolicach godzin mocno nadrannych), a jednak zawsze chciałam go równie mocno odwiedzić. W końcu się udało, a skłoniła mnie do tego szansa wystąpienia na konferencji na UAM-ie. A takim propozycjom jednak trudno się oprzeć.
Nieprzypadkowo zaczynam od budynku Opery właśnie, choć Roosevelta 5 zauważyłam już z okien pociągu. To od Pulpecji zaczęła się moja przygoda z Jeżycjadą, toteż Pegaz w mojej pamięci pojawił się gdy miałam lat siedem i zimuje tam od lat przeszło dwudziestu. A to był właśnie ten fragment...
"Trawnik przed Operą świecił niepokalaną płaszczyzną w blasku jodowych lamp ulicznych, a na szczycie operowego dachu, ponad klasycznym tympanonem, górował zielonkawy Pegaz z wdzięcznie uniesionym kopytkiem."
Mniejsza o klimatyzator, chodzi o Jeżyce. Podczas całej tej eskapady zaskoczyła mnie bliskość wszystkich szukanych obiektów - byłam przygotowana na długi spacer i kosmiczne odległości (niech najlepszym tego przykładem będzie fakt, że w celu przemieszczenia się z Dworca do przystanku Dolna Wilda nabyłam bilet godzinny), a wszystko okazało się być położone w całkiem akceptowalnych odległościach. Spacer zaczął się - jakżeby inaczej - pod kamienicą na Roosevelta.
Drzewo rosnące na froncie budynku przez wysokość dwóch balkonów podobno na jakiś czas znikło z fasady (podobnie ponoć było z Pegazem); nie ma tutaj też balkonu, który powinien znajdować się z przodu budynku. Ten jest z boku, można zatem założyć, że to właśnie na niego wspinał się Marek po swoich własnych zaślubinach ;) Przyjemnie za to zobaczyć na własne oczy okna - jak sądzę - kuchenne. Przy okazji stwierdziłam też, że moje wyobrażenie o oknach Idowej sutereny jest nieco nieadekwatne; zawsze myślałam o apartamencie Idy jako o ciemnej piwnicy, a okna są tymczasem całkiem pokaźne.
Kolejnym punktem wyprawy była Opera, więc podziwiając fontannę - przy której, o ile dobrze pamiętam, poznali się Dambo i Beata - sprawdziłam na mapie kolejny położony najbliżej punkt na mapie (o tym później) - Kościół Dominikanów. Tutaj chyba w sumie upłynęło nam najwięcej czasu, bo eksplorowanie zarówno wnętrza świątyni, jak i przyległych jej terenów i wszystkich możliwych zaułków okazało się być odkrywaniem coraz to bardziej zaskakujących miejsc. Sam kościół zaskoczył mnie w środku swoją surowością, natomiast przestałam się dziwić temu, że Borejkowie po przyjściu z kościoła zawsze wspomagali się gorącą herbatą ;)
Kolejnym punktem wycieczki była willa przy Noskowskiego 2, zamieszkiwana w literackim wymiarze przez Tosię, Mamerta, Tomcia i Romcię, a także niezapomnianą ciotkę Lilę i uroczą Kłamczuchę. O ile kamienica przy Roosevelta 5 nie do końca odpowiadała moim wyobrażeniom - głównie dlatego, że zawsze widziałam ją jako budynek znajdujący się w cichej, małej uliczce - tak willa Mamertów w zupełności zgadzała się z tym, co sobie ukułam w głowie. Jakoś te okienka u góry pasowały mi właśnie do obrazka stworzonego przez MM i Mamerta śpiewającego Sing sing :-)
Chronologicznie rzecz biorąc, to to zdjęcie powinno być chyba wcześniej (??? to w październiku było i wiele od tamtego czasu mam nowych zdarzeń nadpisanych w pamięci), ale mniejsza o to - to bowiem słynne popiersie Moniuszki z Szóstej Klepki:
"Wyraźnie widać było stojące na wysokim postumencie brązowe popiersie Moniuszki, otoczone bujnie rosnącymi tujami i krzewami (...) Trzeba się jakoś ukryć. O, może za tymi krzaczkami z tyłu pomnika (...) i wyjdzie na polankę przed pomnikiem z miną niezależną."
Bujnej roślinności, co widać na załączonym obrazku, raczej już wokół Moniuszki nie ma. Podrosły za to drzewa - co też bardzo mi się spodobało w Poznaniu, wszędzie jest jeszcze mnóstwo zieleni.
Przez cały czas zdążałam przez to dość spore okrążenie do pomnika nurka głębinowego, a i tak nie udało mi się go namierzyć. Próbowałam pod tym wiaduktem (a jest tam tyle świateł, torowisk i przejść dla pieszych równocześnie, że należy tu docenić moje starania) go wypatrzeć, ale jakoś mi się nie udało. Do nadrobienia następnym razem.
Jesteśmy ponownie pod Roosevelta 5 i kuchennym oknem Borejków - jeszcze jeden szczegół widoczny w tle, a mianowicie nieśmiertelna wytwórnia kołder. Ponieważ jako rasowy turysta zapragnęłam zdjęcia pod kamienicą numer 5 (domyślam się jaki ubaw mają mieszkańcy, naprawdę) do samej kamienicy wybierałam się trzy razy, bo przez praktycznie całe sobotnie przedpołudnie i część popołudnia pół interesującej mnie części budynku było zastawione pojazdem dostawczym właśnie wytwórni kołder...
"Wyraźnie widać było stojące na wysokim postumencie brązowe popiersie Moniuszki, otoczone bujnie rosnącymi tujami i krzewami (...) Trzeba się jakoś ukryć. O, może za tymi krzaczkami z tyłu pomnika (...) i wyjdzie na polankę przed pomnikiem z miną niezależną."
Bujnej roślinności, co widać na załączonym obrazku, raczej już wokół Moniuszki nie ma. Podrosły za to drzewa - co też bardzo mi się spodobało w Poznaniu, wszędzie jest jeszcze mnóstwo zieleni.
Przez cały czas zdążałam przez to dość spore okrążenie do pomnika nurka głębinowego, a i tak nie udało mi się go namierzyć. Próbowałam pod tym wiaduktem (a jest tam tyle świateł, torowisk i przejść dla pieszych równocześnie, że należy tu docenić moje starania) go wypatrzeć, ale jakoś mi się nie udało. Do nadrobienia następnym razem.
O wiele bardziej moim wyobrażeniom o kamienicy Borejków odpowiada ta położona na rogu Roosevelta i Krasińskiego, a sama mniejsza ulica jest też o wiele bliższa temu, co miałam w głowie czytając Jeżycjadę. Nie do końca wiem jak miałyby się tam zmieścić tramwaje, ale jakoś na pewno by się dało. Krasińskiego to niewielka ulica, a jednak to właśnie chyba tu jest największe stężenie Jeżycjadowych charakterów na metr kwadratowy, zamieszkują tu bowiem i pan Paszkiet, i Beata z Konradem (oraz okresowo Anielą), a także Elka Stryba z rodziną.
To ten z opisanych w książkach domów, który najbardziej przypadł mi do gustu. W "Idzie Sierpniowej" opisano go tak: 'Budynek ten był dziwaczny, nieregularny, z oknami o łukowatych szczytach, wieżyczką i dwoma wejściami'. Pomimo wizji Idy o duszeniu kogoś w purpurowej poświacie zapalonego na piętrze światła budynek sprawiał całkiem przyjazne wrażenie w sobotnie, jesienne przedpołudnie. A że chwilami padało, atmosfera całkiem przypominała tę z deszczowego lata ;-) W tej właśnie willi zamieszkiwał pan Paszkiet i to do jednego z tych okien właśnie Ida wspinała się po gzymsie uciekając przed Klaudiuszem.
A to już widok z Collegium Novum i październikowa jesień - mam jeszcze ochotę odwiedzić Poznań latem i zimą :D
0 comments:
Prześlij komentarz